Trzeci dzień, czyli ciśniemy do Höfn

on

  Kiedy rozeznawałam w internecie temat wyjazdu na Islandię wiele osób pisało, ze najlepiej wybrać się poza sezonem, bo jest taniej. Niestety chyba nie dotyczyło to noclegów. Większość campingów i  tanich noclegowni jest czynna tylko w sezonie czyli od czerwca do września. Co za pech. Nam zostały tylko całoroczne hotele, hostele i guesthous’y, które do najtańszych nie należały. Generalnie im dalej od Reykjaviku tym drożej. Z tego powodu jedyny nocleg jaki znaleźliśmy w ramach naszego już i tak wyraźnie nadszarpniętego budżetu był w Höfn, portowej mieścinie na wschodzie Islandii. Nie rozumieliśmy dlaczego po drodze z Selfoss, gdzie mieliśmy drugi nocleg, do Höfn nie ma prawie żadnego noclegu. Temperatura na zewnątrz nie sprzyjała spaniu w samochodzie, z resztą nasz Sparky też nie sprzyjał. Stwierdziliśmy, ze damy radę tam dojechać. Przed nami 400 km i mnóstwo zwiedzania, ale i tak na następny dzień mieliśmy wracać tą samą drogą, więc zdecydowaliśmy rozłożyć atrakcje na raty. Dziś Selfoss – Vik. Ruszamy. Znowu leje. Dojechaliśmy do pierwszego wodospadu Seljalandsfoss . A tu nagle wyszło słońce! Pięknie, można nawet przejść za wodospad. No to idziemy.

IMG_3571
Seljalandsfoss od wewnątrz 🙂
IMG_3293
Selfik z Seljalandsfoss musi być 😉

  Jak będziecie się kiedyś wybierać na Islandię to nie zapomnijcie peleryny przeciwdeszczowej, choćby foliowej, bo na prawdę uratuje wam życie 😉 No i buty, białe trampki mogą być po takiej wycieczce do wyrzucenia. Przemoczeni i zziębnięci rozgrzaliśmy się herbatą ( Agata i Szymon – termos zajebisty, dziękujemy!!!!). Było warto. Ruszamy dalej. Strasznie wieje, po drodze widzimy wiele mniejszych wodospadów. A może raczej wodowzlotów, bo pierwszy raz w życiu widzimy wodospady spadające w górę 😊 GPS mówi, ze mijamy wulkan Eyjafjallajökull. Musimy uwierzyć na słowo, bo podstawy chmur mają jakieś 100m. Leje. Nasz kochany Sparky zbudowany chyba z puszek po coca-coli nie ułatwia sprawy. Woda wali o podwozie z taka siłą, że boimy się, że przebije się do środka. Ale jedziemy dalej, Sparky też daje rade. Jak mogliśmy przestać w niego wierzyć?!

  Kolejny wodospad Skogafoss w mieście Skogar. Dla uproszczenia nazewnictwa – miasto to skupisko kilku domostw, hotelu, hostelu, budki z jedzeniem/restauracji i stacji benzynowej. Reykjavik nazwijmy metropolią. Skupisko kilku domów- wioską.

IMG_3395
Mroczny Skogafoss

  Ruszamy dalej. Na chwilę zjeżdżamy na szutrową drogę za innymi turystami, nie wiemy dokąd, ale liczymy na to, że oni wiedzą coś więcej. Okazało się, że to podjazd pod lodowiec, na który ruszają turystyczne wycieczki. Podeszliśmy kawałek zobaczyć jęzor lodowcowy. Ciekawy widok, ale liczyłam na piękny śnieżnobiały lodowiec, a ten niestety pokryty był smugami czarnego wulkanicznego piachu. Brudny lodowiec, to jeszcze nie to czego szukamy.

IMG_3426
Lodowiec pokryty wulkanicznym pyłem

  Dojeżdżając do Vik wychodzi słońce! W końcu na dłużej niż 5 minut! Zjeżdżamy do Rezerwatu Geopark Katla. To piękne klify z widokiem na czarną plaże, występuje tam wiele gatunków ptaków w tym maskonury najbardziej charakterystyczne dla Islandii ptaki (okropna nazwa dla takiego słodkiego ptaszka, angielska puffin brzmi znacznie lepiej). Można wykupić wycieczki na wyspy dookoła Islandii, na których na 100% można uchwycić puffiny. Mieliśmy jednak nadzieję, że uda nam się to tutaj, bo na rejsy nie mieliśmy czasu. Słyszałam, że maskonury są w rzeczywistości nieduże, dlatego kiedy tylko zauważyliśmy z Łukaszem biało-czarnego ptaka z pomarańczowym dziobem myśleliśmy, że to on! Skakaliśmy po krzakach jak dwa głupki robiąc zdjęcia ledwo widząc, co uwieczniamy. Wycieczkę uznaliśmy za owocną i usatysfakcjonowani ruszyliśmy dalej. Jakież było nasze rozczarowanie kiedy po przybliżeniu zdjęcia naszym oczom ukazał się ten oto ptaszek…

DSC_9660
Prawie jak maskonur…

Polowanie na puffiny się nie udało, może następnym razem… Na pocieszenie kupiłam sobie pocztówkę z maskonurem 😛

DSC_9644
Takie tam z widokiem na czarną plażę 😛

Dojechaliśmy do Vik. Vik to duże miasto. Ma nawet 2 stacje benzynowe, 2 restauracje i kilkanaście domów. Taka półmetropolia. Na czarnej plaży pizgało tak niemiłosiernie, że wytrzymaliśmy jakieś 5 minut, żeby uchwycić ten moment (a potem rodzice piszą, że u nich 30 stopni…).

IMG_3470
Zapomnieliśmy zabrać leżaków…

  Napełniliśmy brzuszki pyszną rozgrzewającą zupą, kawa na drogę i jedziemy. Trzeba cisnąć do Hofn, a zostało jeszcze 250km. Te 250km wyjaśniło nam, dlaczego tak trudno było znaleźć nocleg. Minęliśmy w tym czasie jakieś 5 wiosek (wioska – patrz wyżej). Pozostałe 200 km przypominało Trollandię. Podobno Islandczycy wierzą w trolle i elfy. Patrząc na te krajobrazy – nie dziwię się. 200 km wulkanicznych kamieni porośniętych mchem. I to wszystko. Aż po horyzont. Dobrze, że zatankowaliśmy samochód, bo przyszłoby nam tam nocować. Aaaa, minęliśmy jeszcze jednego rowerzystę. Trochę było nam go szkoda, bo zbliżała się noc, a bezkresna Trollandia nie odpuszczała. Trzeba być hardcorem.

  W końcu dotarliśmy do lodowca Vatnajökull, największego lodowca w Europie i do Parku Narodowego Skaftafell. Stąd jeszcze tylko 80 km do Hofn, bez zatrzymywania powinno pójść szybko. Ale jak tu się nie zatrzymywać skoro na horyzoncie jezioro Jökulsárlón i Glacier lagoon??!!

IMG_3574
Jezioro Jökulsárlón i ptaszek autostopowicz znoszony z nurtem do morza

No i spędziliśmy tam kolejną godzinę. Wodospad to wodospad, wulkan to wulkan, ale takich widoków pewnie nie zobaczymy już długo. A  po drugiej stronie czarna plaża pokryta bryłami lodu, o taaak!

IMG_3573
Bryły lodu na plaży :)))

Te widoki dodały nam siły na dalszą drogę, do Hofn było już niedaleko. Po zakwaterowaniu przeszliśmy się jeszcze na spacer. Według nas to bardzo urokliwe portowe miasto. Sorry, metropolia 😊

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *