Vancouver, czyli ostatni przystanek w Kanadzie

on

Mieliśmy duże oczekiwania wobec Vancouver. Wiele osób spotkanych po drodze zachwycało się miastem i zachodnią częścią Kanady. Dzięki pozytywnym wrażeniom z Calgary i Banff, stworzyliśmy w głowie obraz idealnego miasta, które będzie zachwycało nas na każdym kroku. Może właśnie dlatego przeżyliśmy lekkie rozczarowanie.

Powitalna sówka na lotnisku

  Pogoda nas nie rozpieszczała, przez większość naszego 4-dniowego pobytu było raczej chłodno i deszczowo. Zdecydowanym plusem Vancouver jest świetna lokalizacja. Miasto nad oceanem, otoczone z każdej strony wysokimi górami, każdy znajdzie dla siebie idealne miejsce do wypoczynku poza miastem. Wystarczy pół godziny i jesteś w innym świecie. Samo miasto według nas nie wyróżniało się niczym specjalnym. W porównaniu do innych kanadyjskich miast było zdecydowanie droższe, 1l paliwa kosztował prawie 50 centów więcej niż w innych miastach, które udało nam się zwiedzić. Na szczęście nie musieliśmy wypożyczać tam auta, ale komunikacja miejska też nie należała do najtańszych. Działała natomiast bardzo sprawnie, miejską kolejką można było szybko dostać się do centrum nawet z najdalszych krańców miast. Pewną konsternację budziły w nas autobusy, które kończyły swoje trasy w środku miasta i zamiast wracać tą samą trasą, zmieniały numer i jechały w zupełnie inne miejsce. Początkowo trudno nam było się w tym połapać, ale pozostało nam wierzyć w Google i stosować się do jego rad 😉

Centrum Vancuver, widok z północnej części miasta

  Pierwszy dzień w Vancouver zaczęliśmy od zwiedzania centrum miasta i portu. Architektura jest mocno amerykańska, budynki nie budzą raczej zachwytu. I co najgorsze, jest tam mnóstwo bezdomnych, których widać na każdym kroku, najwięcej w centrum. W innych miastach Kanady, również było ich widać, ale tutaj trudno było ich nie zauważyć. Nie są oni ani niebezpieczni, ani natarczywi, ale sam widok leżących w każdym rogu ludzi jest po prostu przytłaczający.

Może locik widokowy?

  Wycieczka do portu okazała się strzałem w dziesiątkę. Znów z okazji 150-lecia Kanady odbywała się tam impreza – National Aboriginal Celebration. Można było kupić rękodzieło od lokalnych Indian. To duży plus Vancouver, było tam bardzo dużo lokalnego rękodzieła, kładli duży nacisk na indiańską kulturę. Przy okazji załapaliśmy się na koncert Crystal Shawanda, kanadyjskiej wokalistki country. Jak na country, było całkiem przyjemnie.

Albo mały rejsik po zatoce?

  Niedaleko portu znajduje się najstarsza dzielnica Vancouver – Gas Town. Jest to zdecydowanie najładniejsza część miasta, jednak również najbardziej turystyczna. Można tam znaleźć głównie sklepy z pamiątkami, na szczęście wszystko zachowane jest w spójnej stylistyce i nie odstrasza kiczem. Najbardziej charakterystyczny jest zegar parowy, który (prawdopodobnie co po pół godziny) wygrywa krótką melodyjkę i wypuszcza parę. Zupełnym przypadkiem udało nam się załapać na jeden z jego pokazów 😉

[wpvideo nGptTX1n]

  Jeśli zapytałoby się mieszkańców Vancouver o jedno miejsce, które trzeba zobaczyć w mieście, pewnie powiedzieliby „Stanley Park”. Jest to ogromny park miejski, znajdujący się na półwyspie, bardzo blisko centrum miasta. Uznawany jest za jeden z najlepszych parków miejskich na świecie. Najlepszym sposobem na zawiedzenie parku jest wypożyczenie roweru. Można tam znaleźć podobno wszystko – miejsce do piknikowania, place zabaw dla dzieci, miejsca do uprawiania sportu, piękne ogrody. Jak już wspominałam, pogoda nam nie sprzyjała i długie spacery postanowiliśmy sobie odpuścić.

Wybrzeże w Stanley Park

  Krótki spacer dał nam obraz Stanley Parku. W ciepły słoneczny dzień może to być bardzo przyjemne miejsce do spędzenia popołudnia w mieście, ale czy jest dużo piękniejszy niż nasz Park Śląski to nie wiem 😉

  Kolejnym miejscem, które warto odwiedzić w Vancouver jest Granville Island Market. To wielki targ znajdujący się na niewielkiej wyspie, w południowej części centrum. Można tam znaleźć wszystko, od warzyw i owoców, przez mięsa, kwiaty, po pamiątki i hand made. Przechadzając się po wyspie trafiliśmy nawet na alejkę, w której znajdowały się pracownie i galerie malarzy, rzeźbiarzy i innych lokalnych artystów.

Granville Island Markets, było w czym wybierać 👍

  Granville Island Market to również popularne turystycznie miejsce, stąd duża ilość sklepików z chińskimi pamiątkami. Jednak, jeśli dobrze się rozejrzeć, można tam znaleźć rożne perełki.

  Jako, że lubimy Markety, nie mogliśmy pominąć nocnego marketu w Richmond, na południowych przedmieściach miasta.  Jest to odbywający się tylko w weekendowe wieczory azjatycki market, na którym można spróbować street foodu z każdego zakątka Azji, a także zaopatrzyć się w tradycyjne chińskie skarpetki, finger spinnery czy pokrowce na iPhony. Nie mogło nas tam zabraknąć. Trudno jest to opisać słowami, ale spróbujcie sobie wyobrazić najbardziej tandetny i kiczowaty targ na jakim kiedykolwiek byliście i dorzućcie do tego plastikowe dinozaury witające was na wejściu i świecące na różowo (również plastikowe) palmy. Wszechobecny kicz był równie przerażający co śmieszny, ale jedzenie było naprawdę warte tego ryzyka.  Największą furorę na targu robił spiralny pieczony ziemniak. Tak jakby skroić obieraczką ziemniaka w spiralkę i nabić na patyk do szaszłyków, a potem doprawić i upiec. Przyjemność warta 8$ i pół godziny czekania w kolejce. Nie jesteśmy aż tak szaleni, ale pomysł na biznes jest dobry… Targ był dla nas pewnego rodzaju duchowym przeżyciem… No dobra, pojedliśmy i pora spadać do domu.

Richmond Night Markets – było cudnie 😍

  W okolicy Vancouver znajduje się kilka wiszących mostów. Najbardziej znanym, a zarazem znajdujący się najbliżej miasta, jest Capilano Suspension Bridge. Jest on jednak bardzo oblegany przez turystów. Dlatego wybraliśmy się w trochę mniej uczęszczane i bardziej dzikie miejsce jakim jest Lynn Valley. Okazało się, że łatwo możemy się tam dostać autobusem, jadącym spod naszego domu. Wystarczyło jedynie wsiąść w autobus linii 130, wysiąść na ostatniej stacji Phibbs Exchange i przesiąść się na autobus 210. Pikuś. No to ruszamy. W połowie drogi do stacji docelowej (jak nam się wydawało) kierowca oznajmił nam, że to koniec jego trasy.

To ten autobus nie jedzie do Phibbs Exchange?– pytamy zdziwieni.

Nie, ten akurat nie, ale jak przejdziecie przez parking, na głównej ulicy zaraz pojedzie następny 130 i on tam jedzie. – podpowiedział kierowca.

No to idziemy. Znaleźliśmy odpowiedni przystanek. Chwila oczekiwania i nadjeżdża kolejny 130. Tym razem przezornie upewniamy się, że dojedziemy tam gdzie chcemy.

Czy jedzie Pan do Phibbs Exchange?

– Hmmm… Nie… Ale i tak wam się opłaca ze mną jechać. Wsiadajcie. – odpowiedział tajemniczo kierowca.

Zaczynamy się gubić, ale wsiadamy. Ten 130 jedzie dalej niż pierwszy, w który wsiedliśmy, ale nadal bliżej niż chcemy. Na Kootaney Loop po raz drugi opuszczamy 130, żeby poczekać na następny, który w końcu dowiezie nas do celu. W między czasie udało nam się zabrać do Phibbs innym autobusem. Droga przez mękę, ale jeszcze tylko jeden autobus i będziemy w Lynn Valley. Tym razem wsiadamy w autobus 210. Wszystko idzie zgodnie z planem, jesteśmy coraz bliżej celu, żadnych niespodzianek. Kierowca informuje, że dojechaliśmy do ostatniego przystanku.

To ostatni przystanek, można stąd dojść do doliny i mostu, jakieś pół godziny spaceru.

Wszyscy posłusznie wysiadają. Zaczynamy się rozglądać, w którą stronę powinniśmy się udać.

Gdzie wy idziecie?! – rozległ się krzyk kierowcy, kiedy wszyscy opuścili autobus.- Zawiozę was bliżej, teraz zmieniam się w 247!– dodał wesoło.

  Chyba nigdy nie ogarniemy tutejszych autobusów, ale przynajmniej nie jesteśmy jedyni 😂 Wsiedliśmy z powrotem i ruszyliśmy w dalsza drogę. Po chwili byliśmy już jedynie 5 minut spacerku od parku i mostu. W okolicy mostu mimo wszystko był dość tłoczno, na szczęście okoliczne szlaki były praktycznie nieuczęszczane. Zdecydowanie było to bardzo przyjemne miejsce na popołudniowy spacer i odpoczynek od miasta.

Lynn Valley, wiszący most, nic więcej mi nie potrzeba

  Pobyt w Vancouver dobiegł końca. Co gorsza, pobyt w Kanadzie dobiegł końca. Z jednej strony nie chce nam się jeszcze wyjeżdżać, z drugiej nie możemy się już doczekać kolejnych miejsc. Kanada  jest piękna i miło nas ugościła. Mimo wszystko trochę wymarzliśmy, dlatego z uśmiechem na twarzy pakujemy plecaki i szykujemy się do kolejnego lotu.

2 Comments Add yours

  1. Magda pisze:

    Super super 🙂 Historia z Sugar rozbawila mnie do lez. Nie spieszcie sie do powrotu – u nas stabilnie, acz ch*jowo jak zwykle. 😉 Ps. Na insta w pw wysylam Wam zdj. tego, co znalazl Szy przy rozpakowywaniu ksiazek, niech sie Lukasz szykuje na szpila po powrocie 😉

    1. Szwendaczka pisze:

      Hehe, będą się dzieci bawić 😜 Nie spieszymy się, ale nie wiem ile jeszcze damy radę pociągnąć 😉 Nie wiem czy „stabilnie” to nie nadużycie… 😄

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *