Lovina, czyli koszmaru na Bali część trzecia?

on

Kilka koszmarnych dni spędzonych na Bali całkowicie nas wykończyło. Nie wiemy co robić – uciekać gdzie pieprz rośnie czy dać wyspie kolejną szansę? Może jednak „Rajskie Bali” nie jest fikcją, tylko źle szukamy? Postanawiamy zabukować przyzwoity hotel na północy wyspy w miejscowości Lovina i spędzić tam kilka dni. Tym razem szukamy hotelu z basenem, żeby w najgorszym wypadku spędzić te dni na leżaku przy czystej basenowej wodzie.

Jak wszystko na Bali, nawet ucieczka z Ubudu nie jest łatwa. Bilety na autobusy trzeba rezerwować z przynajmniej tygodniowym wyprzedzeniem. Pozostają taksówki. Ceny taksówek według oficjalnych taryfikatorów, które wywieszone są na przydrożnych tablicach nie zwalają z nóg. Mogło być lepiej, ale innej opcji nie mamy. Okazuje się jednak, że taksówek za taką cenę również nie ma. Chodzimy po mieście szukając jakiejkolwiek możliwości na przemieszczenie się do Loviny. Mijamy dziesiątki kierowców, ale ceny dwukrotnie przewyższają cenę z „cennika”. W końcu udaje nam się wytargować niezadowalającą dla nikogo cenę – a już na pewno niezadowalającą dla kierowcy, o czym zdąży nam kilkakrotnie przypomnieć podczas naszej, niestety długiej, podróży.

Zadowoleni, że udało nam się wyrwać z Ubudu, podziwiamy widoki za oknem.

– Jedziemy tą trasą, ponieważ za mało płacicie. – rzucił kierowca, kiedy podziwialiśmy widoki.

Oczywiście po raz setny musieliśmy zatrzymać się na Kopi Luwak. Mimo naszych protestów znów usłyszeliśmy, że skoro tak mało płacimy to musimy iść na plantację kawy, żeby on mógł się chociaż napić kawy za darmo. Ok, koniec protestów…

Po dwóch godzinach mijaliśmy świątynię Ulun Danau Beratan, jedną z największych i najbardziej rozpoznawalnych atrakcji Bali. Chcąc się upewnić czy jest to miejsce o którym myślimy, przeprowadziliśmy jak zawsze uprzejmą i pomocną konwersację:

– Wow, what a view. What is this place?

– You want stop, you must pay.

Na szczęście do hotelu została tylko godzina drogi 🙂 Na miejscu czekał na nas czysty, piękny i pachnący pokój, w niewielkim kameralnym hotelu z cudnym basenem. Nic więcej nie było nam wtedy potrzebne. Okolica hotelu nie zachwyciła. Plaża była brudna, piasek ciemny. Śmierdzący i brudny ściek, pełen śmieci, wpadał prosto do morza nieopodal kąpiącej się grupki ludzi. Ostatecznie odwiodło nas to od pomysłu pływania w morzu i wylegiwania się na „plaży”. W hotelu też się ok. Spacerkiem dotarliśmy do wioski, w której zjedliśmy kolację.

IMG_7562
Przynajmniej zachody słońca się udały

 

Następnego dnia wypożyczyliśmy w hotelu skuter i ruszyliśmy w drogę. Pierwsze 15 minut modliłam się i zastanawiałam jak mogłam być tak głupia, żeby się na to zgodzić, ale kiedy wjechaliśmy na boczne drogi cały stres minął, a widoki zapierały dech. Do tego byliśmy w końcu wolni i niezależni, nie musieliśmy wysłuchiwać marudzenia nieprzyjemnych kierowców. Tylko my, wiatr i nasze kaski 😀

IMG_7465
Easy riders

Jechaliśmy gdzie droga nas prowadziła. Pierwszym przystankiem była buddyjska świątynia  Brahmavihara-Arama, do której trafiliśmy przypadkową, szukając drogi do gorących źródeł Air Panas Banjar. Świątynia nie była przepełniona turystami i zrobiła na nas duże wrażenie. Był to zdecydowanie dobry początek naszej wycieczki.

Chwilę później dotarliśmy do gorących źródeł. Było tam zdecydowanie więcej ludzi niż w świątyni, dlatego po chwili oddechu pojechaliśmy dalej rezygnując z kąpieli. Pędząc naszym szalonym skuterem mijaliśmy małe wioski i malownicze pola ryżowe. Prawdopodobnie znów pomyliliśmy drogę i zamiast jechać główną drogą w stronę światyni Ulun Danau Beratan, jeździliśmy licznymi serpentynami przez góry i doliny. Raz postanowiliśmy zapytać o drogę tubylców, a oni zaczęli robić sobie z nami zdjęcia. To uświadomiło nam, że nie jesteśmy na głównej drodze do świątyni 😉

Nie możemy jednak narzekać, bo dzięki małemu pobłądzeniu mieliśmy okazję podziwiać piękne widoki. W końcu dotarliśmy do punktu widokowego przy jeziorach Tamblingan i Buyan, a stąd już tylko kilka chwil i dotarliśmy do jednej z najbardziej rozpoznawalnych świątyń na Bali. Bilety nie były tanie, a tłumy na miejscu zupełnie odebrały nam przyjemność ze zwiedzania. Czuliśmy się bardziej jak w lunaparku niż świątyni. Wszyscy zachowywali się bardzo głośno, krzyczeli, śmiali się, przepychali, ogromne kolejki ustawiały się do zdjęć przy najbardziej widowiskowych punktach.

Trzeba przyznać, że miejsce to jest bardzo fotogeniczne, ale zdecydowanie nie wrócilibyśmy tu po raz drugi. Chwilę później byliśmy już w drodze powrotnej do hotelu, po drodze zatrzymując się jeszcze w okolicy wodospadu Gitgit. Droga jest pełna ciekawych miejsc, ukrytych wodospadów, praktycznie co kilka kilometrów ustawiały się samochody, a turyście ginęli w gąszczu lasu w poszukiwaniu ciekawych miejscówek.

Pod koniec naszej wycieczki zatrzymaliśmy się przy straganie z owocami, na którym wypatrzyliśmy duriana. O owocu tym krążą niemal legendy, musieliśmy skorzystać z okazji i przekonać się na własnej skórze. Rzeczywiście zapach jest bardzo nieprzyjemny, ale po rozkrojeniu owoc jest niezwykle słodki, o aksamitnej konsystencji. Bardzo przypadł nam do gustu, niestety nie mogliśmy go kupić na drogę, bo w hotelu obowiązywał zakaz wnoszenia durianów. Dobrze, że chociaż udało nam się go spróbować na miejscu. Słodki durian był cudownym zwieńczeniem naszej wycieczki po północy Bali. Był to nasz pierwszy udany dzień na wyspie. Czyżby nasz koszmar wreszcie się skończył?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *