Sunshine Coast, czyli robi się coraz piękniej

on

  Po 2 miesiącach ciągłego przemieszczania chcieliśmy spędzić kilka dni na totalnym odpoczynku, przy kawie w ogrodzie, ewentualnie plażując na pobliskiej plaży. Stąd pomysł na housesitting. Nie zależało nam pięknym turystycznym rejonie, ważne, żeby było ciepło i blisko plaży. Jednak jak to zwykle w życiu bywa, nasz szalony plan nicnierobienia legł w gruzach, gdy okazało się, że Sunshine Coast to jeden z piękniejszych wypoczynkowych regionów w Queensland. Jest tu dużo spokojniej i bardziej klimatycznie niż na Gold Coast, gdzie zatrzymaliśmy się poprzednio. Nasi gospodarze Chris i Terry zostawili nam dużo ulotek informacyjnych dotyczących regionu, więc szybko udało nam się zaplanować każdą minutę nadchodzącego tygodnia…

  Pierwszy dzień, po oswojeniu się z domem i pieskami postanowiliśmy poświęcić na prace organizacyjne – zakupy i zwiedzanie najbliższej okolicy. Wybraliśmy się do Buderim Rainforest, jak zwykle w poszukiwaniu wodospadu. Nie wiem czy Łukaszowi przeszła już niechęć do wodospadów, czy jest już po prostu zrezygnowany, ale udało nam się znaleźć Serenity Falls, co nie było łatwe, bo ścieżki nie były najlepiej oznakowane.

IMG_6895
Serenity Fall w Buderim Rainforest

Dowiedzieliśmy się również, że na pobliskim Uniwersytecie zadomowił się kangury. Jako, że nie udało nam się jeszcze spotkać dzikiego kangura na wolności postanowiliśmy zrobić małe polowanie i wybrać się na Uniwerek. Pierwsze podejście okazało się nieudane. Środek dnia to nienajlepsza pora na poszukiwania, po kangurach ani widu ani słychu. Trudno, mieszkamy 5 minut stąd, spróbujemy innym razem.

  Kolejnego dnia wybraliśmy się wgłąb regionu na wycieczkę przez malownicze miasteczka Sunshine Coast’u. Zatrzymaliśmy się w Maleny, malowniczej wiosce z pięknym widokiem na Glass House Mountains. Przy okazji trafiliśmy na targ, na którym zaopatrzyliśmy się w świeże owoce i warzywa, a nawet smaczne lokalne oliwki.

  W drodze na północ zatrzymaliśmy się przy pięknym jeziorze Baroon. Gdyby nie czerwona gleba to czulibyśmy się jak w domu. Piękna czysta woda, cisza, spokój, las dookoła. Zaciekawiły nas tablice informujące o poziomie wody, które znajdowały się jakieś 5 metrów powyżej tafli wody. Jeśli woda w tym jeziorze potrafi dojść do tych znaków to rzeczywiście musi tu w Queensland nieźle lać…

IMG_6905
Oznaczenie poziomu wody na Lake Baroon

  W drodze na północ warto zatrzymać się w Parku Narodowym Kondalilla, gdzie można wybrać się na krótszy spacer w kierunku wodospadu o tej samej nazwie i wykąpać w naturalnym basenie lub zorganizować dłuższą i trudniejszą wycieczkę na sam dół wodospadu i podziwiać go w całej okazałości.

DSC_0533
Kondalilla Fall i naturalny basen z lodowatą wodą

W porze wilgotniej ma to sens, a wodospad może robić wrażenie, jednak teraz panowała taka susza, że po wodospadzie na dole nie było ani śladu, więc straciliśmy tylko godzinę na spacer po lesie. Chciałam podjąć próbę pływania w naturalnym basenie, ale woda była tak przeraźliwie zimna, że zrezygnowałam nawet z moczenia stóp 🙂

DSC_0543
Pozostałość po okazałym wodospadzie Kondalilla

  Niedaleko Parku Kondalilla położone jest miasteczko Montville. Jak na Australię to bardzo stare i klimatyczne miasteczko, zasiedlone w 1887 roku. W tej chwili słynie ze stylowych sklepów, restauracji i galerii z rękodziełem.

DSC_0565
Klimatyczne miasteczko Montville

Jadąc kawałek dalej trafiliśmy do pięknej winnicy Flame Hill. W końcu region słynie z wyrobu wina. Niestety ceny nie były na naszą kieszeń, więc musieliśmy obejść się smakiem. Na koniec wycieczki postanowiliśmy zrobić kolejne podejść do kangurów, ale i tym razem musieliśmy obejść się smakiem. Wieczorem  po nakarmieniu piesków wybraliśmy się na zachód słońca na plaży w Mooloolaba (tak, Australia słynie z przedziwnych nazw…). Niestety na wschodnim wybrzeżu warto wstać wcześnie rano, żeby zobaczyć zapierający dech w piersiach wschód słońca, zachody nie robią aż takiego wrażenia, ale i tak było pięknie.

IMG_6965
Zachód słońca w Mooloolaba

  Kolejnego dnia wybraliśmy się na północny kraniec Sunshine Coast’u, do Noosy, najbardziej znanego regionu turystycznego, słynącego z pięknych plaż i klifów. Po drodze zatrzymaliśmy się na lokalnym targu w Eumundi, który zaskoczył nas swoim ogromem i różnorodnością. Małe i spokojne miasteczko dwa razy w tygodniu przeobraża się w tętniący życiem jarmark. Można tam kupić dosłownie wszystko, owoce, warzywa, lokalne przysmaki, pamiątki, rękodzieło, obrazy, ubrania, biżuterię, a nawet posłuchać muzyki na żywo i kupić płytę wykonawców. Nas zachwycił zespół grający muzykę elektroniczną w towarzystwie didgeridoo.

IMG_7039
Tłumy na targu w Eumundi 🙂

Przez chwile mieliśmy nawet pomysł, żeby kupić ręcznie zdobiony instrument, ale nie mieliśmy pomysłu jak przywieźć go do Polski 😀 Skusiliśmy się więc na bumerang, ciekawe czy będzie wracał… Przy okazji odbyliśmy miłą pogawędkę ze sprzedawczynią.

Jesteście z Polski? To macie tam teraz lato. Nie jest wam tu zimo??!!

Zimno? Zima w Queensland jest jak Polskie lato. Teraz wybieramy się na plażę do Noosy.
Serio? Tak jest pięknie, jak dla mnie jest teraz za zimno, ale jedźcie, bo jest pięknie.

  Rzeczywiście, 25 stopni i pełne słońce… Musimy się zastanowić czy warto jechać w taką pogodę na plażę 🙂 Na targu spędziliśmy dużo więcej czasu niż zakładaliśmy, więc musieliśmy szybko ruszać w stronę Noosy, w końcu pieski głodomorki czekają na obiadek. Po przyjeździe do Noosy i znalezieniu plaży zrozumieliśmy o co tyle hałasu. Biały piasek, krystaliczna błękitna woda i kilka opalających się osób. Czuliśmy się jak na prywatnej plaży. Postanowiliśmy nawet chwile popływać, woda była rześka, ale do przeżycia. Niestety miałam wrażenie, że widzę meduzę, a w tym rejonie potrafią być one na prawdę niebezpieczne, dlatego w popłochu uciekłam z wody i postanowiłam się poopalać i wygrzać, Łukasz postanowił do mnie dołączyć.

IMG_7042
„Prywatna” plaża w Noosa

Pogoda była jak marzenie, cisza, spokój, pełen relaks. Ale czas nas goni. Po wyschnięciu wybraliśmy się na spacer wzdłuż półwyspu. Skusiły nas informacje o żyjących tu koala. Jak możecie się domyślać, podobnie jak polowanie na kangury, i tym razem ponieśliśmy klęskę, ale spacer był bardzo przyjemny. Przy okazji udało nam się sfotografować kolejny ciekawy okaz ptaka (gdybym mieszkała w Australii chyba zostałabym ornitologiem :P).

 

IMG_7089
W drodze na półwysep w Noosa

Dochodząc do końca półwyspu, kątem oka zobaczyliśmy skaczącego w oddali wieloryba. Nagle na oceanie rozpoczął się prawdziwy pokaz wielorybich talentów. Było ich przynajmniej cztery, wszystkie skakały i wyglądały jakby świetnie się bawił. Usiedliśmy na trawie i zaczęliśmy obserwować pokaz. Gdybyśmy mieli lornetki moglibyśmy tak przesiedzieć całe popołudnie, ale nawet bez nich było świetnie widać. Niestety pora karmienia zbliżała się nieubłaganie, więc musieliśmy wracać. Po karmieniu wybraliśmy się po raz kolejny na Uniwersytet i tym razem wypatrzyliśmy kangura, ale był już dość ciemno i na zdjęcia nie było szans. Jakby nie było – kangury na prawdę tu są i można jest spotkać późnym popołudniem. Jutro musi się udać!

  Tak jak planowaliśmy, kolejnego, ostatniego już dnia w Buderim, wybraliśmy się późnym popołudniem na Uniwersytet. Podejście numer 4. I sukces!! Są kangury. Idealne światło do zdjęć, wyjdą pięknie. Powoli zbliżamy się do nich, a wtem niedaleko nich przejeżdża kobieta z wózkiem i wrzeszczącym bachorem, który spłoszył nasze kangurki! Uciekły w zacienione miejsce, ruszyliśmy powoli w ich stronę i udało nam się zrobić parę zdjęć, choć nie były już tak ładne jak mogły być.

DSC_0642
Trzy w rzędzie 🙂 A co tam mamy w torbie? 🙂

Nawet selfie się udało 😉 Nie moglibyśmy wyjechać z Australii bez zobaczenia dzikich kangurów! Teraz możemy już wyjeżdżać, chociaż wcale nas do tego nie ciągnie…

IMG_7110
Selfie z kangurem musi być!

  Chris i Terry wrócili ze swojego urlopu opaleni i wypoczęci. Ogród udało nam się zachować w całkiem niezłym stanie, pieski przeżyły i pod koniec nawet zaczęły nas lubić. Bardzo było nam szkoda wyjeżdżać, ale niestety wszystko co dobre, szybko się kończy. Kolejnego dnia rano spakowaliśmy walizki i ruszyliśmy w dalszą drogę. W drodze na lotnisko zatrzymaliśmy się w Glass House Mountains, to rejon 13 wulkanicznych szczytów o ciekawych kształtach. To pozostałości po wulkanie, którego większość znajduje się w chwili obecnej nawet 300 metrów pod ziemią. To niewysokie szczyty, najwyższy ma 556m, ale dojście na nie nie zawsze jest łatwe.

DSC_0654
Glass House Mountains i ja 🙂

Szlaki są za to bardzo dobrze oznakowane, włącznie ze stopniami trudności, dlatego łatwo wybrać idealną wycieczkę dla siebie. My rozpoczęliśmy zwiedzanie od punktu widokowego na całą panoramę Glass House Mountains. Następnie wybraliśmy najbardziej uczęszczaną trasę na Mt Ngungun (253m), na trasę w dwie strony przewidziano 2h, nam udało się to w 1h. A raczej tylko mnie, ponieważ Łukasz wierzył bardziej znakom niż intuicji i tuż przed szczytem uznał, że z uwagi na problemy z kolanem nie da rady iść kolej godziny. Muszę przyznać, że w lecie ta wycieczka byłaby na prawdę ciężka, w środku zimy pot płynął z nas strumieniami. Widok na szczycie wynagradzał trudy podejścia. Widać było cztery inne szczyty: Mt Beerwah, Mt Coonowrin, Mt Coochin i Mt Tibrogargan. Nazwy niełatwe, ale to Australia 🙂

DSC_0672
Zimowe wejście na Ngungun i widok na szczyty Beerwah i Coonowrin 😉

  Trzy tygodnie spędzone w południowym Queensland to najlepsza część naszej podróży. Pora na tropikalne Cairns. Pełna ekscytacja!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *