Będąc cały czas pod wpływem adrenaliny i ogromnym wrażeniem jakie zrobiła na nas Wielka Rafa, następnego dnia wypożyczyliśmy samochód i wybraliśmy się w stronę Daintree Rainforest, największego lasu deszczowego na terenie Australii. O Przylądku Tribulation mówi się, że to miejsce, w którym las deszczowy spotyka rafę koralową. Wielka Rafa Koralowa znajduje się tu najbliżej stałego lądu.
Początkowo pogoda nam nie sprzyjała, było chłodno i deszczowo. Zatrzymaliśmy się po drodze w kilku miasteczkach turystycznych, które okazały się o niebo ładniejsze i przyjemniejsze niż Cairns (nie było o to trudno…).
Zarówno Palm Cove jak i Port Douglas zrobiły na nas pozytywne wrażenie, było tam dużo przyjemnych kawiarni i ładne plaże. Pewnie docenilibyśmy te widoki bardziej gdyby nie tropikalna ulewa…
Ruszyliśmy na północ w stronę lasów deszczowych, choć deszczu nam nie brakowało… Zaczęliśmy czuć lekki niepokój, gdy z każdej strony atakowały nas znaki ostrzegające przed krokodylami. Zaczyna się robić niebezpiecznie. Żeby dotrzeć do Cape Tribulation musieliśmy pokonać rzekę promem. W oczekiwaniu na prom ktoś w sąsiednim aucie twierdził, że przy brzegu pływa krokodyl. Jak zwykle w takich sytuacja ogarnął mnie paniczny strach, więc zostałam w samochodzie pozamykana na cztery spusty, Łukasz natomiast ruszył na poszukiwania krokodyla. Na szczęście szybko wrócił zadowolony ze swoich obserwacji dzikiej przyrody, a ja znów żałowałam, że to przegapiłam… I dogódź tu kobiecie 😀
Po drugiej stronie rzeki rozpoczął się prawdziwy las deszczowy. Mimo ulewnego deszczu było na prawdę pięknie, ale spodziewaliśmy się gęstej dżungli, ale to co zobaczyliśmy niewiele odbiegało od lasów, które widzieliśmy w południowych częściach Queensland.
Deszcz i gęsta mgła zaczęły powoli ustępować, więc zatrzymaliśmy się w kilku miejscach na krótsze i dłuższe spacery po lesie. Jak we wszystkich parkach w Australii ścieżek do wędrówek nie brakowało.
Jako że północ Australii to jedno z niewielu miejsc na świecie, gdzie można w naturalnym środowisku zobaczyć zagrożony wyginięciem gatunek ptaków – kazuary, postanowiliśmy się trochę porozglądać w nadziei na uchwycenie jednego na fotografii. Z krokodylem się nie udało to może chociaż kazuar. Szybko odeszła nam na to ochota, gdy zobaczyliśmy pierwszy znak ostrzegawczy z informacjami jaki postępować w przypadku spotkania z kazuarem. Są to bardzo terytorialne ptaki, które bronią terenu i często atakują ludzi bez zawahania. Wtedy stwierdziliśmy, że jednak nie spieszno nam do spotkania z agresywnym ptakiem ważącym przeszło 80kg. Nasze powolne przechadzki szybko nabrały tempa, a ja znów poczułam się jak w Banff „uciekając przed niedźwiedziem” 😉
Pod koniec drogi na przylądek rozpogodziło się i na mecie powitało nas piękne słońce i cudowna plaża. Połączenie lasów deszczowych, białego piasku i krystalicznie czystej wody zrobiło na nas duże wrażenie. Warto było spędzić kilka godzin w samochodzie dla tego widoku. Do tego w końcu dotarliśmy do miejsca, w którym „wszystko chce nas zabić”. Wszechobecne ostrzeżenia przed niebezpiecznymi pająkami, wężami i krokodylami to widok, który mocno kojarzy się z Australią, choć musieliśmy pokonać 3000 km, by to zobaczyć.
Na szczęście żadne nieprzyjemne stworzenia nie chciały nas zaatakować. Co prawda prawie nadepnęłam na małego węża, ale wmawiam sobie, że nie był jadowity 😉
W tropikalnej części Australii liczyliśmy na zobaczenie wielu barwnych ptaków, a ku naszemu zaskoczeniu nie widzieliśmy żadnego. Pewnie to kwestia kiepskiej pogody, ale trochę żałowaliśmy, że w ten pochmurny deszczowy dzień musimy pożegnać się z Australią. Nazajutrz lecimy na Bali!