Ostatni dzień na Islandii, czyli lecimy do Kanady!

on

  Ostatnią noc w Reykjaviku spędziliśmy w przyjemnym hoteliku w centrum miasta. Noc była ciężka, bo jakieś buraki (jak szybko się okazało Polacy) w sąsiednim pokoju darli się do siebie i przeklinali przez pół nocy, a ściany niestety były cienkie. Mimo zwrócenia im uwagi, że jest 2 w nocy i wszystko słychać, niewiele pomogło… Na szczęście o 5 rano chyba musieli zbierać się na samolot, więc udało się zasnąć.

  Po tylu dniach kiepskiej pogody, to co zobaczyliśmy za oknem po przebudzeniu wydało nam się wręcz niemożliwe. Piękne, błękitne, bezchmurne niebo. Nawet temperatura jak na Reykjavik przyzwoita. Och, gdyby tak mogło być zawsze. Taka pogoda zdecydowanie umiliłaby nam ten wyjazd, a Islandia zrobiłaby na nas jeszcze większe wrażenie. Niestety, był to już ostatni dzień, więc przynajmniej ładnie się z nią żegnamy. Do zwiedzenia w Reykjaviku została nam jeszcze plaża Nautholsvik. Wiem, że plażowanie w Reykjaviku nie brzmi dobrze, ale było to kolejne miejsce, w którym znajdowały się ciepłe źródła. W tak piękny i słoneczny, choć chłodny dzień, można było spróbować się wykąpać, widoki ładne, woda z ciepłych źródeł, tym razem nie trzeba było się nigdzie wspinać, więc dlaczego nie spróbować. To co zastaliśmy na plaży przeszło nasze najśmielsze oczekiwania.

IMG_3835
Basen termalny na plaży oblężony

Nie wiem czy to miejsce zawsze tak wygląda, czy był to nasz wyjątkowy pech, ale cała plaża zawładnięta była przez młodzież szkolną… Była tam chyba setka dzieci. Część kąpała się w basenie z gorącą wodą, część w strojach kąpielowych grała w siatkówkę plażową, część kąpała się w morzu (w zatoczce znajdowało się źródło gorącej wody, więc po zmieszaniu z wodą morską, temperatura wody w tym miejscu wynosiła jakieś 25 stopni.)

Basen „pół-termalny” również cieszył się zainteresowaniem 😉

Temperatura powietrza 9stopni. W osłupieniu, poubierani w kurtki i czapki, patrzyliśmy na te dzieciaki i nie wierzyliśmy własnym oczom. Nauczycielki smażyły burgery i hot-dogi na grillu, muzyka grała z głośników. Niezła impreza, prawie jak we Władku. Jakby podnieść temperaturę o jakieś 20 stopni, pewnie byśmy się dołączyli. Póki co zdezerterowaliśmy i ruszyliśmy powoli w stronę lotniska.

Można zapytać „Kto z nas się myli?!”… było 9 stopni…

  Do odlotu zostało jeszcze kilka godzin, więc postanowiliśmy wykorzystać ten czas i w drodze na lotnisko zwiedzić jeszcze trochę półwysep. Na mapie wypatrzyłam drogę ciągnącą się przez cały półwysep na południe od Reykjaviku, po drodze zapowiadały się ładne widoki i jeziora. Paliwa też jeszcze trochę zostało, a auto mieliśmy oddać z pustym bakiem, więc można jechać. Początkowo droga była piękna, widoki też. Słońce jednak zawsze dodaje uroku. W pewnym momencie droga się skończyła i pojawił się szuter. Do najbliższej głównej drogi zostało jeszcze jakieś 20km, liczymy na to, że to chwilowy „wypadek przy pracy” i że za chwilę wjedziemy na ładną asfaltową drogę. Nasze błagania zostały wysłuchane i po kilku kilometrach znów pojawiła się elegancka trasa. Widoki piękne, dojeżdżamy do jeziora Kleifarvatn. Znów czysta błękitna woda, piękne klify, zieleń. Słońce, słońce, słońce 😊 Zatrzymujemy się, żeby zrobić kilka zdjęć.

Jezioro Kleifarvatn i żegnająca nas piękna słoneczna pogoda

 Łukasz chyba ma już dosyć jezior, klifów i wodospadów, bo postanawia podziwiać widoki z auta (chyba po prostu te kilka dni za kółkiem dały mu w kość…). Ruszamy, a tu nagle, zupełnie niespodziewanie 😉 zapala nam się w samochodzie rezerwa. Hmmm… Nie wiemy ile kilometrów da się przejechać na rezerwie naszym Sparkym, ale do najbliższej stacji zostało nam jakieś 35km. Powinniśmy dać radę bez problemu, ale lekki stresik jest. Teraz myślę sobie, że w ogóle nie powinniśmy się przejmować, ale wtedy nie było nam do śmiechu. Odliczałam kilometry, kiedy zostało już tylko 5km byłam spokojna, w najgorszym wypadku doszlibyśmy na stacje po paliwo (pomysł wzywania pomocy drogowej był ostatecznością, bo słono by nas to kosztowało, z resztą jak wszystko na Islandii 😉). Na szczęście dotoczyliśmy się do stacji benzynowej w Grindaviku. Byliśmy uratowani 😊 Z tej radości tym razem zatankowaliśmy za dużo i w efekcie oddaliśmy auto do wypożyczalni z połową baku 😊 Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o Blue Lagoon, najbardziej znane na Islandii SPA ze źródłami termalnymi. Rzeczywiście wyglądało to pięknie, chciałoby się tam spędzić jeden dzień, zrelaksować, wypięknić i odpocząć, ale niestety już nie było na to czasu. Może trzeba było to zrobić wczoraj, zamiast wspinać się po obłoconych górach w Hveragerdi… Przynajmniej mamy co wspominać 😊

Dojazd do Blue Lagoon ❤️

  Po wyjeździe z Blue Lagoon chciałam jeszcze objechać kawałek półwyspu (i przejeździć nadmiar paliwa 😝), ale Łukasz miał już dość, więc postanowiliśmy pojechać prosto na lotnisko i pozbyć się… tzn. oddać naszego kochanego Sparky’ego.

  Na lotnisku czekała nas polska odprawa. Jak już wcześniej wspominałam – Polacy gdzieś tu muszą być! I wszyscy znaleźli się w Keflaviku. Począwszy od pana na odprawie bagażowej, przez kontrole paszportowe i biletowe. Wszędzie Polacy 😊 Myśleliśmy, że może stewardessy też będą Polkami, ale to się już nie udało 😊 Na lotnisku wszystko poszło sprawnie, wsiadamy do samolotu do Montrealu.

  Pa pa Islandio! Kolejna przygoda przed nami!

Ostatni rzut okiem na Islandię

  Na pokładzie okazało się, że linie, którymi lecieliśmy, WOW Air, świętują swoje 5-lecie. Wszyscy na pokładzie dostali z tej okazji fioletowe muffinki 😊

Urodzinowy mini-muffin 😀 Jak zwykle musiałam uświnić cała serwetkę…

  Lot minął szybko i koło 19:30 czasu lokalnego byliśmy już w Montrealu. Wszystkie formalności związane z wjazdem do Kanady poszły szybko, obsługa lotniska miła i sympatyczna, wszyscy uśmiechnięci. Zapowiada się miło. Staramy się ogarnąć dojazd do centrum, wypłacić pieniądze z bankomatu i tu pojawiają się pierwsze schody. Łukasz postanawia zastosować swoją ulubioną metodę pytania wszystkich o wszystko, co na początku nie wychodzi nam najlepiej, angielski język trudny język. Po pierwszych trudach udaje nam się wszystko ogarnąć i ruszyć w stronę centrum. Tak naprawdę wszystko jest proste i klarowne, ale też inne niż w Europie, więc stresik związany z tym lotem chyba dał nam się we znaki. Oprócz tego Montreal i cały Quebec to rejon francuskojęzyczny, co nie ułatwia odnalezienia się w nowej sytuacji, ale na szczęście trochę jeszcze z tego francuskiego pamiętam, więc daliśmy radę.  Koło 21, po kilku przesiadkach z autobusu do metra i z metra do autobusu udało nam się dotrzeć komunikacją miejską do naszego lokum w dzielnicy Vieux-Rosemont. Montreal wydał nam się bardzo przyjemnym miastem, ale dziś nie mamy już siły na zwiedzanie, pora odpocząć, dobranoc.

Jesteśmy w Montrealu!!!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *