W Montrealu ciągle jemy…

on

  Intensywny początek naszej podróży, jet leg i emocje związane z lotem na odległy kontynent dały nam się we znaki, dlatego na  te kilka dni, które spędziliśmy w Montrealu postanowiliśmy zwolnić tempo i trochę odpocząć. Zwykle plany zwiedzania miast w moim wykonaniu są zaplanowane co do minuty, przecież nie ma miasta, którego atrakcji nie dałoby się zobaczyć w 24 godziny 😝 Tym razem musieliśmy jednak zwolnić tempo, bo przed nami jeszcze kilka tygodni, a może nawet miesięcy podróży, nie możemy spalić się po pierwszym tygodniu. Montreal to idealne miejsce, na zebranie sił. Luz, który bije od mieszkańców szybko się udziela. Zapach świeżej kawy i pysznych wypieków o poranku nastrajał do spędzania czasu w kawiarniach. W eleganckiej i dużej piekarni, która znajdowała się niedaleko naszego mieszkania zaopatrywaliśmy się w pyszne croissanty i bagietki, a nawet lokalne sery i pasztety. Pyszności! Tak mogłabym zaczynać każdy dzień. Oj tak, w Montrealu można naprawdę dobrze zjeść 😊

Pyszny croissant au amandes 😋

  W pierwszym dniu zwiedziliśmy większość atrakcji „must see”, dlatego przez kolejne dwa postanowiliśmy powłóczyć się trochę po mieście. Wybraliśmy się do dzielnicy Le Plateau Mont Royal, a konkretnie jej mniejszej części Mile-End. Jest to dzielnica z ładnymi kawiarniami, sklepami, stylowymi, oryginalnymi kamienicami. Przy okazji znajdują się tam dwa najbardziej popularne i najlepsze sklepy z bajglami, równie charakterystycznymi dla Montrealu jak wspomniane we wcześniejszym poście poutine 😉 Musieliśmy spróbować.

  Przechadzając się uliczkami w poszukiwaniu tych opisywanych w internecie pięknych sklepów i kamienic, trafiliśmy na bar z kanapkami Wilensky, o którym oglądaliśmy kiedyś program kulinarny. To bar kanapkowy z długą rodzinną tradycją, założony niegdyś przez rodzinę z Wilna, niezmiennie od lat sprzedaje przekąski w tym samym stylu. Cieszy się dużą popularnością zarówno wśród lokalsów jak i turystów. Wiedziałam, że bar znajduje się gdzieś w tym rejonie, ale w końcu trafiliśmy na niego zupełnym przypadkiem. Byliśmy już trochę głodni, więc postanowiliśmy się pożywić. I był to jeden z lepszych pomysłów tego dnia, bo kanapka była naprawdę pyszna, do tego kiszony lub małosolny ogórek do wyboru. Yummy! Krótka pogawędka z właścicielką i z pełnymi brzuchami idziemy na dalszą włóczęgę po mieście. Trafiliśmy na bajgle do jednej z najlepszych piekarni bajgli w Montrealu, czyli St-Viateur. Łukasz zdecydował się na bajgla z sezamem, ja z makiem. Tym razem Łukasz wybrał lepiej, bo jego bajgiel wyszedł właśnie prosto z pieca i był naprawdę miękki i pyszny. Mój również był dobry, ale w porównaniu do ciepłego i świeżego – miernota.

Kamienice w Mile-End

Ruszyliśmy dalej w poszukiwaniu kolorowych kamienic i ładnego street artu, które według moich internetowych źródeł powinny tu gdzieś być. Długi spacer nie przyniósł jednak efektów. Kamienice, owszem, bardzo ładne, ale nie wydały mi się ładniejsze od kamienic, które widziałam w pozostałej części miasta. Zdecydowanie to co zachwycało mnie w montrealskich kamienicach to zewnętrzne schody. Nie było wewnętrznych klatek schodowych tylko kręte schody na drugie i trzecie piętro, które biegły po zewnętrznej frontowej ścianie. Super klimat. Ale można je znaleźć w całym mieście, więc Mile-End nie wyróżnił się na ich tle. Street art też nas nie porwał. Po poutine Mile-End to już drugi raz kiedy blogowe zachwyty mnie rozczarowały. A może coś nam umknęło…

Spacerując trafiliśmy na ładny park

  Tak czy inaczej zwiedzanie dzielnicy uznaliśmy za zakończone i ruszyliśmy na targ Jean-Talon, wielki targ, na którym można zaopatrzyć się w najróżniejsze owoce, warzywa, zioła, kwiaty, a nawet lokalne mięsa i sery. Pojechaliśmy tak koło 17, spodziewaliśmy się, że nic już tam nie zastaniemy. W Hiszpanii czy Francji takie targi zwykle zamierają w godzinach popołudniowych, przynajmniej takie mieliśmy do tej pory doświadczenia. Tutaj nie, może nie wszystkie stoiska były otwarte, ale mimo wszystko wybór był na prawdę ogromny, odległości między stoiskami były na tyle duże, że nie trzeba było chodzić gęsiego, czy przeciskać się w tłumie. Ludzi też nie było za wiele, ale to pewnie kwestia późnej godziny. W porównaniu do europejskich targów na jakich byłam, ten był bardzo przyjemny przede wszystkim dlatego, że można było tu spokojnie zrobić zakupy, a nie tylko przeciskać się przez tłumy turystów. Targ na plus. Okolice targu nie porywają, więc postanawiamy ruszyć w stronę centrum i wyskoczyć gdzieś na piwko.

  Wysiadamy na stacji Barrie UQAM, jest tu w okolicy sporo pubów i restauracji, ale my zatrzymaliśmy w utworzonym na czas wakacji Jardin Gamelin, niewielkim zielonym skwerku, na którym codziennie odbywają się różnego rodzaju eventy od imprez z DJ-em, przez pokazy i lekcje tańca, występy kabaretowe. Tego dnia skusiły nas właśnie pokazy szkół tańca z różnych regionów Kanady. Przyjemnie było popatrzeć na występy utalentowanych młodych tancerzy. Niestety deszcz przepędził nas do domu.

img_4180
Miło się siedziało…

  W drodze do stacji metra zobaczyliśmy namiot „Canada 150”. W tym roku Kanada obchodzi swoje 150-lecie, a dokładniej 150 rocznice utworzenia Konfederacji kanadyjskich prowincji. Z tej okazji przez cały rok w całym kraju odbywają się rożnego rodzaju imprezy, a wejście do parków narodowych jest za darmo. Postanowiliśmy dowiedzieć się więcej na ten temat i podeszliśmy do namiotu. Nie zdążyliśmy nawet zadać pytania, kiedy w naszych rękach znalazły się ręczniki „Canada 150”. Dziewczyna prowadząca stoisko chyba miała rozdać je wszystkie zanim pójdzie do domu, a zainteresowanie było małe, więc na nasz widok wcisnęła nam aż sześć 😂  Zdezorientowani ruszyliśmy w stronę stacji metra. Niewiele dowiedzieliśmy się o akcji „Canada 150”, ale za to mamy ręczniczki na pamiątkę 😆

Uwaga! Uwaga! Jedyna w swoim rodzaju, niepowtarzalna akcja „zgarnij ręczniczek Canada 150”! Pierwsze pięć osób, które skomentuje post dostanie ręczniczek! 😂 (Łukasz prosi – bez uszczypliwości 😜).

Ręczniczki do wzięcia 😂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *