Byron Bay, czyli gdzie trzeba się wybrać będąc na Gold Coast

on

  Mimo, że Byron Bay nie należy do regionu Gold Coast, a nawet do stanu Queensland, było to miejsce, które polecali nam wszyscy zapytani o to co warto zobaczyć w okolicy. Podobno będąc tu nie można go pominąć. Jest to urokliwe miasteczko usytuowane około godziny jazdy samochodem na południe od Gold Coast. Leży w Nowej Południowej Walii i jest najbardziej na wschód wysuniętym punktem Australii. Między czerwcem a wrześniem można z brzegu wypatrywać przepływające wieloryby, ponieważ podpływają wyjątkowo blisko. Nie mamy lornetki, ale liczymy na łut szczęścia.

  Wypożyczyliśmy samochód i ruszyliśmy na południe. Wybraliśmy dobry dzień na wycieczkę, ponieważ w każdy czwartek rano odbywa się tam Farmer’s Market, na którym można kupić lokalne owoce, warzywa, wypieki i przetwory. Mandarynki i muffinki dodały nam sił na zwiedzanie.

IMG_6503
Farmers Market w Byron Bay

  Główne ulice miasteczka pełne są sklepów z ubraniami, kawiarni i restauracji, ale okolica wydaje się bardzo spokojna. Przyjemne miejsce do letniego wypoczynku. Surfers Paradise na Gold Coast i Byron Bay to jak Władysławowo i Jurata 😉 Po krótkim spacerze dotarliśmy do plaży. Nie dziwi nas, że wszyscy polecali nam to miejsce. Piękna, biała plaża, krystaliczna woda, cisza, spokój, dookoła pagórki i piękne klify.

IMG_6511
Piękna i spokojna plaża

Nawet woda wydaje się trochę cieplejsza niż na Gold Coast i nie wieje, dlatego czujemy się jak w środku lata. Po drodze mijamy baner reklamowy „kajakiem na wieloryby”. Dość ekstremalne jak dla nas doświadczenie, ale utwierdziło nas w przekonaniu, że wielorybki podpływają tu wyjątkowo blisko brzegu. Na krańcu plaży wspięliśmy się na klif, z którego udało nam się wypatrzyć kilka bawiących się w oddali wielorybów. Niestety były zbyt daleko, żeby dobrze się im przyjrzeć. Teraz już będziemy wiedzieć, że na wycieczkę do Byron Bay warto zaopatrzyć się w lornetkę.

 

  Z plaży wybraliśmy się na dłuższy spacer wzdłuż klifów półwyspu w stronę pięknej latarni morskiej. Po drodze zatrzymaliśmy się na chwilę w miejscu piknikowym, że spokojnie dojeść zakupione na targu mandarynki. W momencie przybiegły do nas dwa indyki. Są równie uciążliwe jak gołębie czy mewy, w dodatku są duże i niezbyt płochliwe, ale mandarynki nie są ich największym przysmakiem, więc dały nam spokój. Chwilę później ruszyliśmy dalej. Zahaczyliśmy o najbardziej na wschód wysunięty punkt Australii, przy okazji wypatrzyliśmy w oddali kolejne wieloryby, a przy samym brzegu skakała gromadka delfinów.

DSC_0022
Zbyt leniwi na zdobywanie szczytów – zdobywamy krańce 😛

Przy latarni zrobiło się dość tłoczno (jak na Australię), może dlatego, że można tam podjechać samochodem, ścieżki dla pieszych były już dużo mniej uczęszczane. Z latarni w drogę powrotną udaliśmy się inną drogą, przez las deszczowy.

DSC_0043
Latarnia morska w Byron Bay

Było to nasze pierwsze spotkanie z lasem tego typu i mimo, że nie znajdujemy się jeszcze w klimacie tropikalnym, zrobił na nas wrażenie, był gęsty i tajemniczy. Trudno nam było uwierzyć, że jest tak cicho i dziko, a główna droga do miasteczka znajduje się ledwie 300 metrów dalej. W pewnym momencie usłyszeliśmy szmer w krzakach kilka metrów od nas. Obróciliśmy się najciszej jak się dało i zobaczyliśmy ślicznego wallaby! Trzeba przyznać, że mamy do nich szczęście 😊 Łukasz szybko wyciągnął aparat i nawet udało nam się zrobić parę zdjęć, choć czujny zwierzak zareagował na dźwięk migawki i zmierzył nas wzrokiem. Mały krok w jego stronę niestety go spłoszył. Wallaby, którego widzieliśmy przy 12 Apostołach był bardzo oswojony, ten to całkowity dzikus. Uroczy słodziak.

DSC_0055
Kolejny dziki wallaby! Hurra! 😛

  Wycieczka dookoła półwyspu zajęła nam mniej czasu niż szacowaliśmy, do zachodu słońca zostały nam jeszcze jakieś 2 godziny. Szybkie rozeznanie okolicznych atrakcji i jest! Killen Falls. To co lubię najbardziej czyli wodospad, prawdziwy „hidden spot”, mało popularny wśród turystów, głównie rozrywka lokalsów. Mamy wystarczająco dużo czasu, żeby zdążyć tam przed zmierzchem. Po kilkunastu kilometrach zjeżdżamy z autostrady i jedziemy przez okoliczne wioski i gęste eukaliptusowe lasy. Droga jest bardzo urokliwa. Co kilka kilometrów mijamy znak informujący o poziomie podtopienia mostu. Obecnie panuje tu susza i poziom wód jest niski, ale ze znaków wynika, że po dużych opadach (a wiemy już, że potrafią być naprawdę intensywne…) poziom wód podnosi się znacząco, nawet do 3-4 metrów nad poziom drogi. Inna sprawa, że ich mosty nie wyglądają jak nasze. Nie prowadzą ich wysoko nad wodą tylko właśnie przy samej rzece, przed mostami droga prowadzi w dół. Nie wiem jak bardzo musi to być uciążliwe dla mieszkańców, ale mają zwykle wielkie terenowe samochody, które mogą przeprawić się przez zalane przejazdy. W końcu dojeżdżamy do celu. Malutki parking, ale udaje się znaleźć miejsce. Znów gęsty las, więc zrobiło się dość ciemno, mimo że słońce jeszcze nie zaszło. Do wyboru mamy dwie drogi, jedna z piękną, nową, drewnianą promenadą, druga błotnista przez las. Zacznijmy od promenady, w końcu musi gdzieś prowadzić. Po zmarnowaniu kilku cennych minut przed zachodem doszliśmy do punktu widokowego na zaporę wodną. Urodą nie grzeszy, ale widocznie ma jakieś znaczenie, skoro poprowadzili do niej turystyczną promenadę. Nie jest to nasz ukryty wodospad, więc wracamy do parkingu i ruszamy błotnistą drogą. Po chwili pojawia się ładna ścieżka, ale prowadzi tylko kawałek, do punktu widokowego, z którego można zobaczyć wodospad z góry. Widok raczej nieciekawy, bo widać jedynie, załamanie wody na szczycie wodospadu. Tu oficjalna ścieżka się kończy, ale mijająca nas australijska rodzina mówi nam, że warto pójść kawałek dalej w dół i dojdziemy do wodospadu. Łatwa ścieżka, 15 minut. Chwilę później mija nas para wracająca boso, a za nimi para w japonkach, więc droga chyba nie jest taka zła. Chwilę później doszliśmy do stromego błotnistego zejścia po śliskich kamieniach. Teoretycznie byliśmy przygotowani do tej trasy lepiej niż para w japonkach, ale czułam się jakby obuwie nie miała w tej chwili żadnego znaczenia. Na boso byłoby równie bezpiecznie co w górskim obuwiu… Po kilkunastu minutach katorgi doszliśmy do rzeki, jeszcze parę minut po śliskich kamieniach i zobaczymy wodospad.

DSC_0067
Killen Falls

Udało się, przeżyliśmy i doszliśmy do celu. Nie dziwie się, że jest to „hidden spot”… Wodospad był ładny, w dodatku w ciepły dzień można było się wykąpać w naturalnie utworzonym w tym miejscu basenie. Gdyby nie fakt, że przed nami jeszcze droga powrotna, a jest już prawie ciemno, pewnie by nam się tam podobało. A przynajmniej mi…

$@#%!@$… Mam dosyć wodospadów…– klął Łukasz w drodze powrotnej- Choćby to był k… wodospad Wiktorii to pier… nie idę. @!#$%&!

Na dzisiaj już mu odpuszczę, bo wycieczka do Killen Falls nie należała do najłatwiejszych i najbardziej udanych, ale Łukasz jeszcze nie wie, że mam już plany na jutro…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *