Sydney – czy możemy tu już zostać?

on

  Noce w Sydney okazały się chłodniejsze niż sądziliśmy. Brak ogrzewania dał nam się we znaki. Dziwne, myśleliśmy, że Australijczycy są bardziej ciepłolubni 😉 Za oknem piękne słońce, pojedyncze chmurki, ale czuć ziąb. Nie spodziewałam się, że będę musiała wyciągać puchówkę… Idziemy zwiedzać centrum miasta. Trzęsiemy się z zimna. Żałuję, że nie wzięłam ze sobą czapki i rękawiczek, a mijający nas mieszkańcy Sydney chodzą w krótkich spodenkach i klapkach… Czy coś z nami nie tak? Jest tylko 15 stopni!

  Zwiedzanie miasta rozpoczęliśmy od Ratusza. Po opuszczeniu stacji kolejki stanęliśmy jak wryci. Spodziewaliśmy się nowoczesnej architektury i szklanych, przytłaczających jak w Toronto, wieżowców. Naszym oczom ukazała się cudowna wiktoriańska architektura, stylowe kamienice, piękna katedra Św. Andrzeja i jeszcze piękniejszy Ratusz.

Ratusz w Sydney

 Idąc kawałek dalej w stronę centrum trafiliśmy na centrum handlowe w Queen Victoria Building, które zaskoczyło nas elegancją.

Zegar w Queen Victoria Building

 Nie wiedzieć czemu myśleliśmy, że Australia będzie bardziej przypominać Amerykę niż Europę. To przecież jeszcze młodszy kraj, ale historię czuć tu znacznie bardziej. Przechadzając się po mieście trafiamy w coraz piękniejsze zakątki. Dotarliśmy do Sydney Tower, a jak przystało na miłośników podziwiania miasta z góry, musieliśmy załapać się na wjazd na szczyt. Był to całkiem dobry pomysł, ponieważ mogliśmy zobaczyć dokładnie najbliższą okolicę. Dodatkowo co kilka metrów znajdowały się monitory informujące co widać z danego miejsca, można było zapoznać się też z różnymi ciekawostkami historycznymi.

Widok na północną stronę miasta

  Próbowałam powiązać to co widzę za szybą z tym co widzę na mapie. Wtedy to do mojego małego móżdżka dotarło, że na południowej półkuli słońce w południe znajduje się na północy 😂

  W pełni usatysfakcjonowani naszym „wysokościowym zwiedzanie” ruszyliśmy dalej. Po drodze minęliśmy centrum korporacyjne i food courty wypełnione ludźmi – pora lunchu. Ku naszemu zaskoczeniu wszyscy wyglądali jakby byli na imprezie. Śmiali się, gadali, pili piwo, wino drinki. Jest 12, mężczyźni ubrani w garnitury, kobiety w eleganckie sukienki lub garsonki. Jeśli tak się tu pracuje to ja już stąd nie wracam…

  Następnie udaliśmy się w stronę (jakkolwiek by to nie brzmiało…) starego miasta, dzielnicy The Rocks. Wąskie kamienne uliczki pełne małych galerii, sklepów z rękodziełem, kawiarni, stary port.

Restauracje przy starym porcie w dzielnicy The Rocks

 Miejsce piękne, choć turystyczne, znacznie bardziej zatłoczone niż inne części miasta (a może to kwestia tych wąskich uliczek?…). Niedaleko znajduje się Harbour Bridge. To wielki most łączący północną i południową część miasta. Jeśli ktoś lubi adrenalinę można zwiedzić most znacznie dokładniej wspinając się na jego szczyt. Podobno taką wycieczkę trzeba zarezerwować z dużym wyprzedzeniem. My podziękujemy. Od samego patrzenia pocą nam się ręce.

Zachód słońca przy Harbour Bridge (a po szczycie wędrują wycieczki…)

  Z okolicy mostu widać najbardziej charakterystyczny punkt Sydney – Operę. Z bliska okazuje się, że to nie jeden, a 4 budynki, z czego najmniejszy to część restauracyjna. Opera z każdej strony robi wrażenie.

Nie trzeba przedstawiać – Sydney Opera House

Znaleźliśmy plakat informujący, że codziennie o zachodzie słońca i godzinie 19 można podziwiać tu pokazy świetlne. Bardzo chcieliśmy je zobaczyć. Zrobiliśmy pierwsze podejście tego samego dnia o zachodzie – nic. Drugie podejście o 19 – znowu nic. Dziwne. Kolejnego dnia zrobiliśmy dokładniejsze rozeznanie i dowiedzieliśmy się, że pokazy mają miejsce na wewnętrznej stronie części restauracyjnej. To nieduża ściana, której niestety nie widać od strony promenady i mostu, stąd nasze dwa zmarnowane podejścia. Do trzech razy sztuka, w końcu się udało. Pokazy były bardzo ładne, jednak okazały się dla nas dość kosztowne. Wypożyczyliśmy tego dnia auto, a parking na którym postawiliśmy auto po godzinie 18 kasował za całą noc postoju… Następnym razem będziemy mądrzejsi…

Pokaz świateł 😍

  Spod opery ruszyliśmy w stronę ogrodu botanicznego. Ogromna przestrzeń, cudowne kwiaty, ogródki tematyczne. Nie jest to typowy ogród botaniczny, bardziej bardzo zadbany park z dużą różnorodnością roślin. Ludzie piknikują, opalają się, wypoczywają. Mamy wrażenie, że życie w tym mieście to jeden wielki chill.

Sydney Tower widziana z ogrodu botanicznego

Kolejnego dnia rozpoczęliśmy dzień od wizyty w Paddington Market. To sobotni targ odbywający się na terenie szkoły w dzielnicy Paddington. Jedzenie, mnóstwo rękodzieła, ubrań, biżuterii.

Stoiska na targu w Paddington 😍

Gdyby nie ograniczony budżet i bagaż pewnie byśmy się tam obkupili. Stamtąd ruszyliśmy na Bondi Beach, rzekomo najlepszą plażę w Australii. Pod jakim względem jest to najlepsza plaża? Nie wiem, ale zdecydowanie jest ładna, bardzo szeroka i długa. Dookoła znajduje się mnóstwo restauracji, kawiarni i pubów.

Ja i Bondi 😁

Na terenie pobliskiej szkoły od piątku do niedzieli odbywają się targi. W soboty był to targ ze zdrową żywnością, ale spóźniliśmy się i stoiska niestety już się zamykały. Mimo tego impreza trwała dalej, muzyka na żywo, ludzie piknikowali na trawie. My nadal ubrani jak na trzaskające mrozy, ja w puchówce, Łukasz w kurtce, a na plaży ludzie w strojach kąpielowych opalają się i kąpią w morzu.

Widoczki podczas spaceru wzdłuż klifów

Chyba jest z nami coś nie tak… Z plaży Bondi do Bronte można przespacerować się piękną trasą wzdłuż klifu. Ostrzegamy! W zimie warto zabrać ze sobą czapkę i coś ciepłego (chyba, że pochodzicie z Sydney), bo naprawdę pizga złem.

Jakby komuś znudziło się pływanie w morzu to można wskoczyć do basenu 😂

Po drodze Łukasz wypatrzył na drzewie piękną zieloną papużkę. „Oj, chyba komuś uciekła” pomyślałam, w pierwszej chwili nie dopuszczając w swojej głowie myśli, że te piękne ptaki mogą gdzieś fruwać na wolności 😁

Uciekająca papużka 😜

Przez całą kilkukilometrową trasę można obserwować ogromne fale, gdzieniegdzie na wodzie szaleją surferzy. Na plaży Bronte odbywały się nawet zawody, a może raczej zakłady w plażowym pubie. Komentator i zgromadzeni w pubie obstawiali, któremu z surferów uda się załapać na falę. Wielokrotnie słychać było brawa, ale i gromki śmiech, kiedy wszyscy surferzy ponosili klęskę na falach. Nie wiem czy im również było wesoło. Warunki chyba nie były łatwe.

[wpvideo E562qCQn]

  ​​Ostatniego dnia w Sydney wybraliśmy się do Darling Harbour, pięknego starego portu, przy którym znajduje się Muzeum Morskie. Po zwiedzeniu części wystawy skierowaliśmy się w stronę największego na południowej półkuli targu rybnego (podczas naszej wizyty w Australii szybko zorientowaliśmy się, że lubią tu używać sformułowania „największy na południowej półkuli”, nie mają wielkiej konkurencji 😜).

To tylko skromny kawałek z największymi okazami krewetek 😊

Targ był rzeczywiście ogromny i warty zobaczenia. Jakimś cudem nawet tak bardzo nie śmierdziało 😜 Nie wiedziałam, że istnieje tak wiele gatunków krewetek. Od ogromnego wyboru ryb i owoców morza aż kręci się w głowie. Można kupić surowe lub zjeść przygotowane na miejscu. Można zjeść nawet sashimi. Gdybyśmy mieszkali w Sydney pewnie bylibyśmy tam stałymi bywalcami. Nawet ceny były przystępne, dużo taniej niż w Polsce. Jedynym minusem były tłumy ludzi. Trudno było się tam poruszać, wąskie przejścia między stanowiskami nie ułatwiały sprawy. Mimo wszystko – warto. Ostatnim miejscem, które zwiedziliśmy było Chinatown i chińskie ogrody. Chinatown było dużo przyjemniejsze i czystsze niż w miastach Kanady czy na Hawajach. W Australii chyba wszystko jest piękniejsze 😊

Staw w Chińskich Ogrodach

Spędziliśmy tu niecałe 3 dni, a czujemy się jakby to było nasze miejsce na ziemi. Wszyscy dookoła są uśmiechnięci, serdeczni i wyluzowani. Już żałujemy, że zaplanowaliśmy na Sydney tak mało czasu. Zostało jeszcze tak wiele do zwiedzenia. Czuję, że jeszcze tu wrócimy 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *